Kto by pomyślał, że to, co oczywiste, potrafi być najtrudniejsze do zauważenia?
Zaczęłam czytać książkę Tlenowa przewaga Patricka McKeowna. Już na samym początku autor wali między oczy oczywistością: nos służy do oddychania, a usta do jedzenia. I choć brzmi to jak banał z pierwszej klasy, to nagle mnie olśniło — przecież ja tego wcale nie stosuję!
Na co dzień oddycham nosem. We śnie, kiedy nie mam kataru — wszystko gra, powietrze krąży sobie spokojnie. Ale wystarczy wejść po schodach, podbiec do autobusu, pojeździć na rowerze czy skakać na skakance... i nagle zamieniam się w sapiący parowóz. Usta szeroko otwarte, dyszę jakbym walczyła o życie.
Po konkretnym wysiłku? Klasyka: kaszel, stan podgorączkowy, mdłości, zawroty głowy. Po przejechaniu 100 km na rowerze zdarzało się, że zbierało mi się na wymioty.
Przez całe życie byłam przekonana, że to normalne — ot, cena za intensywny wysiłek. Że „każdy tak ma”.
A jednak... nie.
Zadyszka po wejściu na trzecie piętro? Stały punkt programu, niezależnie od tego, czy miałam nadwagę, czy byłam w świetnej formie. Nawet kiedy chodziłam na siłownię kilka razy w tygodniu i byłam w życiowej kondycji — i tak się zapowietrzałam. I zadawałam sobie pytanie: co ja jeszcze muszę zrobić, żeby oddychać jak człowiek?!
Mam 37 lat. I zaczynam się zastanawiać… jak się w ogóle oddycha?
Brzmi jak żart, prawda? Przecież każdy wie, że oddychamy nosem. Ale tak szczerze – kto z nas faktycznie oddycha tylko nosem, zawsze?
Jestem właśnie po czwartym treningu skakankowym, na którym konsekwentnie oddycham wyłącznie nosem. Pierwsze dwa były koszmarem. Miałam wrażenie, że brakuje mi tlenu, jakby ktoś zamknął mnie w dusznym pokoju. Głowa panikowała, krzyczała: otwórz usta, natychmiast!
Najbardziej absurdalne jest to, że przez dwa lata chodziłam na siłownię z trenerem personalnym. Pół roku – crossfit. I nikt, absolutnie nikt nigdy nie wspomniał, że wydajniejszy trening osiąga się, gdy oddychasz przez nos.
A teraz uczę się tego od nowa. Jakby ktoś wręczył mi instrukcję obsługi własnego ciała — po 37 latach.
W książce poruszony jest też temat jak spowolnić oddech po treningu i jak wykorzystać dwutlenek węgla (CO₂) do... pobudzania śledziony. Brzmi egzotycznie? To posłuchaj dalej!
Otóż śledziona — poza tym, że brzmi jak coś, co dostaje się na talerzu w wiejskiej kuchni — jest magazynem czerwonych krwinek. Podczas wysiłku, kiedy organizm potrzebuje więcej tlenu, śledziona uruchamia swoje rezerwy i „wypuszcza” dodatkowe erytrocyty do krwiobiegu. I co to daje? Lepszy transport tlenu do mięśni, czyli większa wydolność, mniejsze zmęczenie, więcej mocy.
Wszystko to można wspierać... poprzez wstrzymywanie oddechu. Ale nie takie, jak gdy czekasz w kolejce do toalety. Tu chodzi o świadomą praktykę zatrzymywania powietrza po wydechu, by nauczyć organizm tolerancji na CO₂. Póki co jestem na samym początku tej przygody, ale już wiem: kocham oczywiste oczywistości!
Dwa tygodnie oddychania tylko nosem i efekty są... zaskakujące. Sporadycznie jeszcze się zapominam i otwieram usta — zwłaszcza, gdy wpadam w rytm „tuptania” po schodach — ale…
❌ Koniec z ziewaniem co pięć minut.
❌ Koniec z głębokimi westchnieniami „znikąd”.
❌ Koniec z nagłymi „wdechami życia” ustami.
Nagle okazuje się, że można funkcjonować bez tego wszystkiego.
No i jeszcze jedno — kapanie z nosa podczas treningu.
Na początku myślałam: czy ja mam alergię? Przeziębienie? Co to jest?
A tu proszę — nos po prostu się adaptuje do swojej nowej-starej roli. Wraca na etat po latach „pracy zdalnej”. I tak, może się to utrzymywać nawet do 6 tygodni.
Normalne. Naturalne. Fascynujące.
To, co wcześniej uważałam za „zmęczenie materiału” czy „taki mój urok”, okazuje się często skutkiem nieświadomego oddychania nie tak, jak trzeba.
Na koniec muszę się podzielić jeszcze jedną… zaskakującą „skutecznością uboczną” oddychania przez nos:
mam nieodpartą ochotę na bieganie.
Nie, nie po parku wśród ławek, wdychając zapach smażonych frytek i potu z siłowni plenerowej. Nie. Chodzi o bieganie dzikie i niesforne – po lesie, przez pagórki, krzywe ścieżki, zygzaki, korzenie, patyki, zawijasy, wszystko!
Takie bieganie, gdzie każdy krok to trochę akrobatyki, a każdy wdech nosem to czysta przyjemność.
Do tego stopnia mnie to kręci, że... śni mi się, że biegam!
Kto normalny śni o bieganiu z radości?! No ja — najwyraźniej ja.
W zeszłym tygodniu, na spacerze z psem po uroczysku, zrobiliśmy 3-kilometrową pętelkę. Połowę z niej przebiegłam – nosem oddychałam jak na patrolu ninja, pilnując się jakby od tego zależała moja misja. I wiecie co? Nie byłam nawet specjalnie zmęczona. To był bieg szczęścia. Nie wiem, jak to inaczej nazwać. Bieg euforyczny? Tlenowy haj?
Tak więc postanowione: raz w tygodniu ta trasa będzie moim rytualnym „biegowym wariactwem”. Będę pędzić przez leśne labirynty, z uśmiechem i zamkniętą buzią, bo od teraz… oddychanie to moja supermoc.
I pierwszy raz w życiu — czuję, że oddycham naprawdę.
Komentarze
Prześlij komentarz